Hamilton Island

Przyjeżdżając do Australii chcieliśmy przy okazji przebywania na drugim końcu świata zobaczyć coś po tej stronie globu. Ostatnio szef Maćka wyjechał z Australii na kilka tygodni dając mu tym samym trochę wolnego. Niewiele się namyślając ja również wzięłam tydzień urlopu i postanowiliśmy wykorzystać ten czas na małą podróż – tym razem w Australii.

A-variety-of-corals-form-an-outcrop-on-Flynn-Reef-part-of-the-Great-Barrier-Reef-near-Cairns-Queensland-Australia

Polecieliśmy 2 000 kilometrów na północ na piękną Hamilton Island położoną nieopodal Wielkiej Rafy Koralowej. Zaszaleliśmy z wyborem lokalizacji, ale raz się żyje:) Zależało nam na zobaczeniu dwóch australijskich rzeczy: pięknej Whitehaven Beach oraz oczywiście rafy koralowej.

Co zaskoczyło nas po przylocie, to to jak mała jest sama wyspa – załatwiając transfer z lotniska nie przypuszczaliśmy, że tak właściwie moglibyśmy do hotelu dojść na piechotę:) Zaskakuje także fakt, że cały personel pracujący na wyspie ma takie samo logo na koszulkach. W pokoju hotelowym dowiedzieliśmy się dlaczego z powitalnego filmu informacyjnego: otóż wyspa należy do jednej osoby, a wszystkie jej hotele, baseny, sklepy i restauracje są obsługiwane przez ten sam personel. Stąd można swobodnie przemieszczać się pomiędzy obiektami, na przykład jednego dnia jeść śniadanie z koalami, a kolejnego nad basenem.

Z racji pewnego odsunięcie od głównego lądu, plaża Hamilton Island jest wyjątkowo ładna, a woda czysta o pięknej niebieskiej barwie. Wakacje spędzaliśmy leniwie wygrzewając się na plaży, a także próbowaliśmy sportów wodnych: nurkowania z rurką, kajaków oraz paddle board. To ostatnie wyjątkowo przypadło nam do gustu:)

DSCN4566

Wycieczkę na rafę i Whitehaven Beach zostawiliśmy sobie na deser i całe szczęście, bo po spędzeniu jednego dnia na tej niebiańskiej plaży nie sposób nie stać się niezwykle wybrednym w stosunku do każdej innej. Jest to na pewno miejsce, które koniecznie trzeba odwiedzić będąc w Australii! Biały piasek czysty i drobny nie parzy w stopy, bo nie nagrzewa się na słońcu, woda jest tak krystaliczna, że stojąc w niej po szyję widać każdy palec u stopy, w pobliżu przepływają żółwie morskie, a z punktu widokowego rozpościera się zapierający dech widok na zatokę.

DSCN4916

 

DSCN4851

Udało nam się też oglądać piękne, kolorowe korale – nurkowaliśmy tak zawzięcie, że usta bolały nas przez kolejny tydzień od soli:) Wycieczka była intensywna, ale warta każdej minuty i każdego wydanego dolara

Były to najlepsze wakacje naszego życia, przebiły nawet naszą podróż poślubną na Bali. Teraz przygotowujemy podróż na Koh Phi Phi w drodze powrotnej z Sydney do Polski i na pewno niełatwo będzie przebić Hamilton Island…

Hasło reklamowe Hamilton Island to Where in the World would you rather be?  Chyba nigdzie:)

DSCN4650

home display

Image

Dziś wybraliśmy się z Maćkiem na wystawę domów. Jest to coś w rodzaju długotrwałych targów – deweloperzy budują kilka oferowanych przez siebie projektów (zwykle każdy przedstawia około pięciu) w jednym miejscu, gdzie można oglądać urządzone już domy.

Oprócz możliwości obejrzenia takiego wykonanego projektu, zbierania pomysłów na wyposażenie wnętrz, można oczywiście zakupić ów wystawiony dom, który przez pewien czas będzie jeszcze wynajmowany przez dewelopera, by pokazywać go kolejnym klientom. Gdy domy zostaną wyprzedane, czy też po jakimś konkretnym czasie, budowane są kolejne miasteczka według nowych projektów, a wystawione dotychczas domy zamieszkują ich nowi właściciele.

Z ciekawości o koszty takiego przedsięwzięcia, a także aby pooglądać pięknie urządzone wnętrza (to jak cały dzień w Almi Decor!), obejrzeliśmy wszystkie możliwe projekty. Dowiedzieliśmy się, że koszt takiego domu pod klucz to ok. 300 000 AUD (minimalne zarobki to około 40 000 AUD rocznie). Nie jest to zaporowa cena, jednak należy pamiętać o cenie gruntu, który w okolicach Sydney kosztuje nawet 500 000 AUD.

Co najbardziej zaskoczyło nas w konstrukcjach tych domów, to liczba pokoi wypoczynkowych. Zazwyczaj są to trzy pokoje: salon sąsiadujący z kuchnią i jadalnią, salon na piętrze oraz pokój telewizyjny. Każdy dom miał przynajmniej 4 sypialnie – 3 zwyczajne i jedną tak zwaną master bedroom, czyli pomieszczenie dla gospodarzy: salon, garderoba i łazienka. Bardzo podobały nam się otwarte przestrzenie; nie tylko oczywiste już łączenie kuchni z jadalnią i salonem, ale także główna sypialnia, gdzie w ciekawy sposób łączono ze sobą wszystkie pomieszczenia, tak, że powstawał jeden wielki apartament.

Kolejnym ciekawym elementem było obowiązkowe w każdym domu patio z grillem, a niekiedy nawet z kominkiem, łączone z salonem szklanymi, przesuwanymi drzwiami.

O ile pomieszczenie gospodarcze/pralnia nie stanowi w domu żadnej sensacji, o tyle zdziwiły nas liczne projekty z dodatkową jadalnią gościnną, która znajdowała się w najbliższej wejściu części wypoczynkowej domu.

Nawet w domach jednopiętrowych po mistrzowsku udawało się oddzielić część prywatną od ogólnodostępnej poprzez ciekawe rozwiązania architektoniczne.

Wróciliśmy do domu obładowani katalogami, snując plany na przyszłość. Na horyzoncie pojawił się nowy projekt, tym razem nieco bardziej skomplikowany niż planowanie wesela:)

Image

Image

Image

Image

Image

Image
Image

Image

pierwsze dni w Sydney

DSCN4287

Po przylocie udaliśmy się do mieszkania, gdzie przyjdzie nam spędzić najbliższy rok. Jest położone w ładnej, cichej (jeśli nie liczyć egzotycznych ptaków) dzielnicy. Dojazd kolejką do centrum zajmuje około pół godziny, więc można powiedzieć, że znajdujemy się w dogodnej odległości od miasta.

Gdy dotarliśmy na miejsce była prawie 12.00. Rozpakowaliśmy się i mimo przemożnej ochoty ucięcia sobie drzemki, ruszyliśmy do portu, by zobaczyć słynną operę. Na pierwszy tydzień naszego pobytu kupiliśmy bilety “na wszystko” (MyMulti2), by móc pojeździć po mieście przed rozpoczęciem szkoły i pracy. Dzięki temu nie tylko dojechaliśmy do miasta, ale wybraliśmy się też w kilka rejsów po zatoce.

Po obowiązkowych zdjęciach opery i Harbour Bridge zajrzeliśmy do Darling Harbour, China Town oraz przeszliśmy przez ścisłe centrum. Innego dnia wybraliśmy się na najsłynniejszą plażę Sydney – Bondi Beach. Z racji ledwie rozpoczętej wiosny nie zdecydowaliśmy się na kąpiel w zimnym jeszcze oceanie, natomiast z niekrytą fascynacją obserwowaliśmy zmagania sufrerów z falami.

Sydney jest typowym wielkim miastem, przywodzi na myśl Nowy Jork ze swoimi wieżowcami i elegancko ubranymi ludźmi na ulicach, jednak odnosi się wrażenie, że jest tu nieco spokojniej. Sydney jest bardzo młode w porównaniu z Europą, dlatego nie ma tu zbyt wielu zabytków do obejrzenia – jako Europejczycy jesteśmy rozpieszczeni pod tym względem. Zachwycił nas natomiast całokształt – życzliwi ludzie, czyste ulice, małe parki, mieszanka kultur.

Może jeszcze kilka słów na temat tutejszej fauny: z wielką radością informujemy, że informacje o gigantycznych pająkach, dżdżownicach i innych tego typu kreaturach są mocno przesadzone. Zapewniano nas, że spotkanie z tarantulą zaliczymy w ciągu kilku dni, jednak nic takiego nie miało jeszcze (odpukać) miejsca. Widywaliśmy natomiast małe jaszczurki wygrzewające się na chodnikach, uciekające pod wpływem ludzkich kroków. Niestety mimo pogłosek o wszędobylskich kangurach, nie udało nam się jeszcze żadnego zobaczyć, jednak mamy zamiar wybrać się w przyszłym tygodniu do parku, w którym podobno stale hasają w dużych stadach. Wrzaskliwe papugi często dają o sobie znać, natomiast na szczęście nie budzą nas psy za ścianą, jak to bywało w Polsce, bo (hurra!) nie można ich trzymać w bloku.

Pierwsze dni minęły nam też na objadaniu się tanim sushi (już 2$ za rolkę!), spacerach i poznawaniu miasta. Nie mogliśmy lepiej rozpocząć naszego małżeństwa:)

podróż

SQ-A380

Powoli dochodzimy do opisywania wydarzeń z czasu rzeczywistego, jednak zanim przejdziemy do aktualności, chcielibyśmy jeden wpis poświęcić samej tylko podróży.

Lecąc do Australii trzeba zdecydować się na wybór odpowiedniego miejsca na przesiadkę, co determinuje też wybór linii lotniczych. Można lecieć na przykład  przez Dubaj, Koreę, Wietnam, Singapur… My zdecydowaliśmy się na lot Singapore Airlines z przesiadką w Singapurze z kilku powodów.

Przede wszystkim są to dobre, renomowane linie lotnicze z dobrą obsługą i wysokim komfortem podróży (co jest bardzo ważne na tak długiej trasie). Limit bagażu wynosi 25 kg, do tego dochodzi bagaż podręczny i torebka lub torba na laptopa. Pozytywna jest także możliwość odprawy na 24 godziny przed odlotem.

Poza tym, lotnisko Changi w Singapurze, przez które lata Singapore Airlines, to podobno najlepsze lotnisko świata, bardzo przyjazne dla pasażerów. Oferuje podróżnym bezpłatny dostęp do bezprzewodowego internetu, wiele dobrych sklepów, znajduje się tam basen (płatny, ale niedrogi), ogród motyli, wygodne miejsca do oglądania różnych programów telewizyjnych, miejsca do wypoczynku czy ucięcia sobie drzemki oraz całe mnóstwo kontaktów dostosowanych do wszystkich wtyczek świata, by swobodnie korzystać z urządzeń elektrycznych. Można tam niedrogo zjeść, zdeponować bagaż jeśli wybieracie się do centrum lub lecicie na wycieczkę. Jest to lotnisko obsługujące także tanie linie azjatyckie, co pozwoli Wam na wylot w jakieś ciekawe miejsce po drodze. Jeśli macie kilka godzin do zabicia, możecie udać się na bezpłatną, dwugodzinną wycieczkę po Singapurze organizowaną przez lotnisko. Ważna uwaga dla podróżników – wiza singapurska jest darmowa, jednak nie można przekroczyć granicy dwa razy w ciągu jednego dnia. Jeśli chcecie skorzystać z wycieczki, udajcie się do punktu obsługi przed przejściem przez kontrolę paszportową i odbiorem bagażu.

Naszą podróż rozpoczęliśmy lotem z Wrocławia do Kopenhagi. Spędziliśmy na tym lotnisku kilka godzin w strefie ciszy na wygodnych szezlongach. Tu lotnisko kopenhaskie mile nas zaskoczyło. Gdy leciałam do Australii dwa lata temu przez Londyn, nie było tam tak komfortowo, nie wspominając o przymusowej odsiadce ośmiu godzin na lotnisku w oczekiwaniu na kolejny lot, gdyż na mój mnie nie wpuszczono mimo zapasu czasu.

Z Kopenhagi wylecieliśmy do Singapuru. Samolot nie był zapełniony, więc mogliśmy wygodnie rozłożyć się na fotelach i przespać się trochę. Na pokładzie można było oglądać najnowsze filmy w indywidualnych “centrach rozrywki”, słuchać muzyki, grać lub śledzić dane geograficzne lotu, co z kolei bardzo interesowało Maćka.

W Singapurze od razu nadaliśmy bagaż na Bali (mile zaskoczyła nas możliwość nadania bagażu z tak dużym wyprzedzeniem), zdeponowaliśmy jedną z naszych walizek w przechowalni i przeszliśmy kontrolę paszportową. Czas na Changi spędziliśmy czas głównie śpiąc, choć oczywiście rozejrzeliśmy się po sklepach. Naprawdę opłaca się tam kupić sprzęt Apple, co też mieliśmy w planach w dalszej drodze do Australii.

Na Bali lecieliśmy z AirAsia – lot dla dwóch osób w obie strony z jedną walizką wyniósł nas niecałe 400 euro.

Kolejny raz znaleźliśmy się na lotnisku Changi. Tym razem spaliśmy mniej, bo byliśmy już dostosowani do zmiany czasu. Ponownie nadaliśmy bagaż Kupiliśmy komputer oszczędzając prawie 3000 złotych i wzięliśmy udział w loterii lotniskowej wygrywając 2 adaptery do wtyczek, parasolkę i kosmetyczkę. Czas zleciał nam szybko na chodzeniu po sklepach, oglądaniu telewizji i siedzeniu w internecie.

Changi-Airport

Lot do Sydney także nie był pełny, więc ponownie mieliśmy możliwość przespania się. Ponownie udało nam się obejrzeć fajne filmy, jednak rozsądek nakazywał zdrzemnąć się, gdyż do Australii przylatywaliśmy o 10.00 rano.

Przylecieliśmy szczęśliwie, nasze bagaże również. Niedawno kupione nowe walizki chroniły pokrowce kupione w internecie, dzięki czemu pozostały czyste (w przeciwieństwie do pokrowców, które jednak udało się wyprać). Pokrowce robiły furorę wśród innych pasażerów i chyba słusznie, bo ich kupno było naprawdę dobrym pomysłem.

W Sydney postanowiliśmy ruszyć do miasta, by drzemką nie rozbijać nowego rytmu dnia, ale o tym już chyba następnym razem…

Bali

Po męczącej podróży i przylocie do Singapuru udało nam się od razu nadać bagaż przy stanowisku AirAsia, drugą walizkę zdeponowaliśmy w przechowalni i przeszliśmy przez kontrolę paszportową na lotnisko. Do odlotu mieliśmy około 8 godzin, z których większość przespaliśmy na wygodnych szezlongach w strefie ciszy.

Nasz lot na Bali przebiegał bez przeszkód, choć miał godzinne opóźnienie. Na miejscu powitał nas gwar taksówkarzy, z których każdy próbował naciągnąć turystów na jak najwyższą cenę. Ich pierwsza propozycja wynosiła z reguły 30 dolarów. Udaliśmy się do stanowiska oficjalnych lotniskowych taksówek, gdzie bez targowania się dostaliśmy cenę 150 000 rupii, czyli około 15 dolarów.

Zmęczeni dotarliśmy do hotelu, który okazał się wyglądać jak w katalogu. Przy powitalnym drinku otrzymaliśmy informację, że nie mają dla nas wolnego pokoju z jednym łóżkiem. W ramach rekompensaty zostaliśmy umieszczeni  w pokoju z widokiem na ocean.

Kolejne dwa dni cieszyliśmy się piękną pogodą i odpoczywaliśmy na plaży i przy basenie. Wieczorami wybieraliśmy się do centrum Nusa Dua, gdzie mieszkaliśmy, oraz do Kuty. Jest to miejscowość położona nieopodal, w której słońce zachodzi do morza (szok! :)) i która jest najbardziej znanym centrum turystycznym na wyspie. Jest to miejsce szczególnie popularne wśród australijskich, młodych turystów. To właśnie tam muzułmanie przeprowadzili ataki terrorystyczne w 2002 i w 2005 roku.

W każdym miejscu roi się od naganiaczy i natrętnych sprzedawców i restauratorów. Na początku ekscytująca możliwość targowania się bardzo szybko staje się męcząca. Osobiście miałam ochotę kupić parę rzeczy, jednak nie odstępujący mnie na krok sprzedawcy, próbujący wcisnąć mi jak najwięcej, skutecznie zniechęcali mnie do wchodzenia do sklepów.

Walka o każdego turystę ma swoje dobre strony – przykładowo można zjeść kolację dla dwóch osób w centrum miasta za około 20 dolarów (mowa tu na przykład o świeżej rybie z grilla z ryżem i warzywami) otrzymując darmowy transfer do hotelu.

Po pierwotnym odpoczynku postanowiliśmy zagłębić się trochę w prawdziwą Bali, jej kulturę i historię. Przeczytawszy od deski do deski przewodnik turystyczny chcieliśmy zwiedzić wyspę. Najlepiej zrobić to z przewodnikiem/kierowcą. Nasz hotel oferował całodzienną wyprawę za 80 dolarów, jednak samodzielnie załatwiliśmy to za niecałe 50 u jednego z wielu przydrożnych agentów.

Maciek skrupulatnie wynotował wszystkie warte obejrzenia miejsca na naszej trasie i wyruszyliśmy w drogę. Po obowiązkowej wizycie w manufakturach srebra, pracowniach malarskich i na plantacjach kawy, udaliśmy się do dwóch świątyń.

Indonezja jest krajem muzułmańskim, jednak na Bali przeważa religia hinduistyczna. Na ulicach można natknąć się na ofiary dla bogów składane na podwyższeniach i te leżące na ulicy, mające na celu obłaskawienie demonów. Standardowa ofiara to kwiaty, kadzidło i drobny poczęstunek zawinięte w liście bananowca.

6534992913_884b5c96de_bAby wejść do świątyń musieliśmy ubrać sarongi. Są one udostępniane turystom w zamian za dobrowolną ofiarę. Nasz przewodnik sugerował 5000 rupii, czyli 50 centów. W świątyniach znajduje się wiele pięknych, kamiennych posągów bóstw ubranych w ozdobne szaty, a także wiele różnych ołtarzy. Przez cały dzień pracują tam ludzie przygotowujący ofiarne koszyczki.

Jedną z odwiedzonych przez nas świątyń była Pura Tirtha Empul – świątynia, w której początek mają źródła Bali. Wierni ustawiają się tam w kolejce do obmycia w świętym źródle.

DSCN4014

Część świątyni dostępna jest tylko dla modlących się wiernych, mimo to wielu turystów usiłuje wkręcić się między wyznawców hinduizmu bezradnie próbując naśladować ich postawę i gesty modlitewne.

Co ciekawe, przed wejściem do świątyni widnieje napis z prośbą, aby kobiety w swoim “szczególnym” czasie powstrzymały się od wchodzenia do środka.

Następnie udaliśmy się na pole ryżowe w Tegallalang. Był to pierwszy raz, kiedy zobaczyliśmy tarasy ryżowe i zrobiły na nas niesamowite wrażenie.

i-love-bali-tours-1

Bali jest wyspą wulkaniczną, na której wciąż znajdują się aktywne wulkany. Wybraliśmy się na jeden z nich – Gunung Batur. Na szczycie znajduje się jezioro, które wydaje się jedynie sąsiadować z wulkanem, jednak okazało się, że znajduje się ono, podobnie jak zwiedzający ten rejon turyści, w samym kraterze.

DSCN4058

W drodze powrotnej przejechaliśmy przez Ubud – miejscowość turystyczną z charakterystycznymi kramikami. Nie mieliśmy jednak ochoty na rozmowy z naganiaczami, więc zrezygnowaliśmy z zakupów i zwiedziliśmy jedynie Monkey Forest, czyli las, w którym bezkarnie buszują małpy i okradają turystów z okularów, biżuterii oraz prowiantu.

www.richard-seaman.com

W owym lesie, oprócz wszechobecnych małp, zachwyca niezwykła, dzika roślinność, stare kamienne mosty i posągi rodem z filmów o Indiana Jonesie, a także kolejne dwie świątynie również dostępne dla turystów.

Ostatni przystanek na naszej drodze, to romantyczna kolacja na plaży w Jimbaran Beach. Jest to bardzo popularne miejsce na tego typu przedsięwzięcia, ponieważ plaża ta znajduje się na zachodnim wybrzeżu, w związku z tym można tu obejrzeć zachód słońca. Jest to raj dla miłośników ryb i owoców morza – wszystko jest świeże i niedrogie.

W drodze do hotelu dogadaliśmy się z naszym kierowcą, że odwiezie nas na lotnisko za 10 dolarów, więc zaoszczędziliśmy trochę na taksówce. Podczas wycieczki samiy opłacaliśmy wszystkie wstępy, jednak nie przekraczały one nigdy 2 dolarów za osobę.

Początkowo Maciek chciał wypożyczyć samochód (koszt to ok. 20 dolarów za dzień), jednak ostatecznie cieszymy się, że wynajęliśmy kierowcę. Po pierwsze na Bali obowiązuje ruch lewostronny, a po drugie jest on eufemistycznie mówiąc mało zorganizowany: na drogach panuje niesłychana samowolka, roi się od wcinających się w każdą możliwą lukę skuterów i aut.

Po wycieczce został nam już tylko jeden dzień na Bali – spędziliśmy go leniąc się na plaży:)

Może podamy jeszcze parę informacji praktycznych, jeśli chodzi o Bali.

Po pierwsze: należy się zawsze targować, chyba, że w sklepie podane są ceny – wówczas możemy poprosić o rabat przy zakupie większej liczby rzeczy.

Po drugie: trzeba przygotować się na opłaty na lotnisku. Przy wjeździe na Bali trzeba zapłacić za wizę 250 000 rupii/25 dolarów/20 euro za osobę. W drodze powrotnej należy uiścić opłatę lotniskową w wysokości 150 000 rupii za osobę.

Po trzecie: podczas, gdy dobrze jest zamówić śniadania w hotelu, to na obiady warto chodzić do miasta. Warto także pamiętać, że hotelowe ceny za masaż, transport, kolację i inne usługi (mimo, że niewysokie), są zawsze wyższe niż oferowane w mieście.

Podsumowując wyjazd od strony materialnej, wydaliśmy w tydzień niecałe 300 dolarów na dwie osoby, wliczając w to opłaty lotniskowe, taksówki, wycieczkę i obiady na mieście. Bali jest zatem dobrym i przystępnym przystankiem dla wszystkich lecących na drugi koniec świata podróżników.

Nie wspominając nawet o jej pięknych krajobrazach, bogatej kulturze i romantycznej scenerii.